Biały diabeł (Melville)

 

Po co zmagać się dzisiaj z Moby Dickiem? Po co czytać opowieść o polowaniu na wieloryba? Każdy, kto mierzy się z tą książką, nie musi zadawać sobie takich pytań, bo i tak nie znajdzie na nie odpowiedzi. Ale powinien mieć w pamięci przestrogę: raz rozpoczęty Moby Dick pozostanie niedokończony, niedoczytany na zawsze.

Klasykę uwielbiam, ale mam z nią dwa problemy: czytam ją długo i na raty. Może to kwestia tematyki, stylu, może braku wystarczającego skupienia – trudno orzec. Zdarzają się oczywiście wyjątki (Buddenbrookowie przeczytani w tydzień), jednak to kropla w morzu. Podobnie było z Moby Dickiem. Pierwszy raz wpadliśmy na siebie dawno temu, gdzieś na wodach czytelniczej mielizny, kiedy nic nie szło, a potrzeba imponowania przeczytaną klasyką dominowała. Rzecz jasna, była mocno szczeniacka, bo komu w istocie imponuje (szczególnie dzisiaj) ilość przeczytanych książek, oczywiście poza studentkami polonistyki (a i tu nie wszystkim)?

Miałem w sumie, razem ze studenckim, cztery podejścia do tej książki. Każde zakończone sromotną klęską. Pierwszych trzech nawet nie liczę, bo dopływałem do maksimum setnej strony. Aż w końcu przyszło czytelnicze zbawienie, czyli kwarantanna: czas, w którym nie muszę zrywać się, jeździć komunikacją (a w jedną stronę tłukę się półtorej godziny), pracuję zdalnie i mogę czytać długo w noc. I już wiem, dlaczego Moby Dick nigdy do mnie nie przemówił. I przemawia dopiero teraz.

Zmagaliśmy się mniej więcej półtora miesiąca. Przeczytałem, a i tak poniosłem sromotną klęskę (o tym za chwilę): wściekły wieloryb odgryzł mi kawał czytelniczego serca i odpłynął w dal, żeby co jakiś czas powracać w majakach, w postaci widów, zjaw. Co z niego pozyskałem, pozostaje oczywiście moje i można to przykładać do innych książek (jako miarę ich mierności) albo obserwować je w cieniu olbrotowej świeczki.

Zmagałem się w pozytywnym sensie, na dodatek – też rozpatrywanym na kilku wymiarach: to słowo kojarzy mi się mocno z morzem, to raz. Dwa: nie czytałem Moby Dicka tak długo bo jest nudny, nieciekawy, zestarzał się albo tak naprawdę nie warto go czytać z innych jak snobistyczne pobudek. Proza Melville’a wymaga odpowiedniej oprawy, atmosfery, klimatu, najlepiej godzin nocnych, mrocznych i ciemnych jak ocean. Uwagi, skupienia i spokoju. A trzy: takie książki mają pewien problem, który może być jednocześnie wadą i zaletą (to właśnie jest owa klęska, którą poniosłem).

Mikołaj Wiśniewski w posłowiu do książki pisze, że Moby Dicka należy czytać tak, żeby nigdy go nie kończyć. Oznacza to, że nigdy nie można uznać lektury za skończoną. Że za zamknięciem tomu (tomów) i odstawieniem na półkę nie idzie wcale niepamięć. Wręcz przeciwnie: teraz już do każdej przeczytanej książki trzeba przykładać miarę i każdą przeczytaną stronę mierzyć wielkością Moby Dicka. Tak to już jest z klasykami, że ich czytanie tak naprawdę nigdy się nie kończy.

Moby Dick jest mniej więcej tak głęboki, wieloznaczny, wielowymiarowy, poddający się ogromnej ilości interpretacji, jak Proces Kafki. A tak naprawdę, jak Proces: nieskończony w swoich znaczeniach, jak ocean. I nie sposób Moby Dicka po prostu skończyć czytać, bo jego znaczenia, podobnie jak Procesu, co jakiś czas (cały czas?) aż za łatwo dają się przenieść na realnie istniejący świat. Wniosek? Najprostsze, wydawałoby się, trywialne metafory, opowieści fabularnie proste, niosą ze sobą najwięcej znaczeń. I dlatego Melville, Proces i 3/4 tzw. klasycznej literatury przetrwa i będzie czytane za lat nawet tysiąc.

Kłopot jest jeszcze taki, że zarówno Proces, jak i Moby Dick, obrosły taką ilością interpretacji, metafor, analiz, mitów, nurtów, które próbują zrozumieć fenomen opowieści, że w gąszczu tym można się zagubić, a przede wszystkim utracić dziewiczą przyjemność obcowania z dziełem wybitnym. A przecież obcowanie z wielką powieścią musi być jak „pierwszy raz”: spontaniczne, dzikie, nastawione na odkrywanie, odklejone od analiz specjalistów czy opowieści znajomych.

Tyle tytułem wstępu. A teraz najważniejsze: czym tak naprawdę jest Moby Dick i dlaczego czyta się go dobrze, pomimo braku porywającej akcji i stosu wydarzeń, które wbijają w fotel?

Oto człowiek, którego nazywać możemy Izmaelem (ale jak ma naprawdę na imię? Tego nie dowiemy się nigdy), główny opowiadacz Moby Dicka, znudzony swoim dotychczasowym życiem, a także kierowany chęcią zarobku i przeżycia przygody, zaciąga się na statek wielorybniczy „Pequod”, aby pod kapitanem Ahabem zapolować na wieloryby, a tak naprawdę: na jednego, wyjątkowego białego wieloryba, tytułowego Moby Dicka.

I tyle. Właśnie streściłem jedną z najlepszych powieści świata jednym zdaniem.

Melville nie byłby czytany do dzisiaj, gdyby poprzestał tylko na opisie zwyczajnego polowania. Bo uczynił z tytułowego wieloryba symbol. Czego? Tego to sam autor nie wiedział (jak pisał D.H. Lawrence). Czytelnik otrzymuje mitologię wieloryba, już sam początek mówi, że to nie będzie zwykła opowieść: Melville mityzuje wieloryba, czyni z niego stworzenie nie tylko tajemnicze, ale tak naładowane symbolami, że trudno wyobrażać sobie większą ich ilość. Lewiatan, opisany przez Hioba czy Izajasza w Biblii, wielka ryba, która połknęła Jonasza… A to tylko początek. Od pierwszych stron jest jasne, że to nie będzie zwykłe polowanie na wieloryba.

Opisywanie wszystkich znaczeń, interpretacji, nie ma sensu. Muszę przyznać, że sam się poddaję. Czytam Moby Dicka na tylu poziomach, na ilu do dzisiaj (po około piętnastu latach od pierwszej lektury) czytam Proces. Nawet nie próbuję skupić się na jednym, bo pociąga za sobą drugie, trzecie, czwarte… Moby Dick w istocie jest książką potworną, bo ilu znaczeń czytelnik nie odciąłby interpretacyjnym mieczem, tyle nowych wyrośnie znikąd, i to podwójnie.

Są tu drobiazgowe opisy wielorybniczego rzemiosła (jak wytapianie tłuszczu), traktat cetologiczny, znakomite i przekomiczne opisy charakterów, rozważania o świecie, czasie, byciu wolnym i zniewolonym, poszukiwaniu prawdy, odpowiedzi na podstawowe egzystencjalne pytania, historia zagłady Indian północnoamerykańskich, żarty z religii, bigotów… Po samej ilości tematów poruszanych przez Melville’a w Moby Dicku widać, że nie ma tu nic zwyczajnego, prostego, o czym możemy czytać w tramwaju albo w przerwie na kawę.

Z jednej strony obcujemy z namacalną wiedzą, odtworzoną (to akurat wiem z innych źródeł, nie mam bladego pojęcia o wielorybnictwie XIX wieku, oprócz lektury Melville’a) z pietyzmem i niesamowitą dokładnością, a z drugiej: nieprawdopodobną metafizyką. Płyniemy wraz z bohaterami, polujemy i żyjemy razem z nimi, w stałym poczuciu zagrożenia, bo gdzieś pod nami jest ów wieloryb, który tylko czeka na odpowiedni moment, żeby wypłynąć. Szukamy go, a on nas zwodzi, robi sobie żarty, figluje w najlepsze, nie chce się odsłonić, a jeśli już to robi, to wyłącznie na swoich warunkach. A kiedy wydaje się, że już go mamy, że już go chwyciliśmy, że oto harpuny wbite, zwierzę dogorywa i możemy zacierać ręce, to wieloryb ucieka, wymyka się i nic sobie nie robi z naszym ludzkich, ułomnych starań. Tak szczerze: z czym w prawdziwym świecie tak nie jest? Może z prawdą, może z Bogiem, może z miłością? A może z pieniędzmi, sukcesami, karierą? Śmiercią, życiem? Tak zwanym przeznaczeniem, piekłem, niebem? Może historią?

Dla mnie odpowiedź jest prosta i twierdząca: tak, nasz świat wygląda właśnie jak Moby Dick. A kto nie wierzy, niech przeczyta i zacznie zadawać pytania. Oby tylko nie utonął w ich oceanie. Jedno jest pewne. Moby Dick żyje, ma się dobrze i nadal przemierza głębiny nieświadomości coraz to nowych pokoleń czytelników. I będzie je przemierzał do końca świata. Nigdy się nie zestarzeje. Bo uniwersalia i mity żyją po wsze czasy.

Leave a comment