Fantastyka po radziecku (Bułhakow)

Nieudany, diabelski eksperyment i rozdęta do granic absurdu machina biurokratyczna – rodzą się pytania: czy to jeszcze znakomite opowiadania Bułhakowa? Czy już rzeczywistość radziecka? Czy już, co gorsza, nasza rzeczywistość?

Fatalne jaja i Diaboliada są tymi opowiadaniami Bułhakowa, dzięki którym zdobył uwagę nie tylko krytyków i czytelników, ale też zainteresowanie policji politycznej. Publikowanie ich było dla autora (i wszystkich, którzy mieli jakąkolwiek z nimi styczność) wielkim ryzykiem: objętościowo niewielkie w ostry i bezkompromisowy sposób atakują świat Rosji sowieckiej. Bułhakow sprytnie ubiera krytykę w fantastyczny kostium, dzięki czemu wymyka się cenzorom.

Rosjanie mieli swoją Wojnę światówFatalne jaja. Bułhakow ukończył utwór w 1924 roku, akcja opowiadania rozgrywa się w 1928. Oto, na skutek eksperymentów, profesor Włodzimierz Ipatiewicz Piersikow odkrywa „czerwony promień”, czynnik, który wyzwala błyskawiczny wzrost poddanych jego działaniu organizmów. Naukowiec pracuje najpierw na żabach, jednak prędko potrzebuje innych istot żywych, składa zatem zamówienie na partię jaj różnych gatunków zwierząt. W tym samym czasie wybucha w Rosji „kurza epidemia” – masowo giną kury. Państwo decyduje zatem o konfiskacie urządzeń wytwarzających „czerwony promień”, aby wspomóc rozwój nowych niosek – no i zaczynają się kłopoty… Na skutek najprawdopodobniej urzędniczej pomyłki paczka dla Piersikowa trafia do Sowchozu, a partia jaj kurzych do Piersikowa. Nie trzeba dodawać, że człowiek radziecki, wznoszący podwaliny i kładący fundamenty, nie do końca potrafi poradzić sobie z egzotycznymi gadami (przede wszystkim z jadowitymi wężami rozmiaru rodzinnego auta).

Wyjątkowość Fatalnych jaj nie polega wyłącznie na tym, że są radziecką odmianą Wojny światów, który to utwór Bułhakow twórczo zmodyfikował i udoskonalił. Krótkie, zaledwie stustronicowe opowiadanie, można czytać na wielu płaszczyznach. Jako satyrę na rozdętą biurokrację Związku Radzieckiego, skomplikowany i żyjący własnym życiem organizm urzędniczy, który myli przesyłki i doprowadza do tragedii (jednym słowem, radziecka władza ma w nosie Piersikowa i jego eksperyment, a nieświadomość urzędników poraża). Z drugiej strony Bułhakow poprzedził Trofima Łysenkę, zwanego „radzieckim Darwinem”, i jego pseudonaukowe teorie agronomiczne i agrobiologiczne. Łysenko nie poszukiwał „czerwonego promienia”, ale wtykanie marksizmu w genetykę (jego główna zasługa) zasługuje na pełen politowania uśmiech. Z trzeciej strony to żart z jeszcze jednej słabości systemu radzieckiego: powszechnie panujących niedoborów. Homo sovieticus, widzi partię przybyłych z burżuazyjnego Zachodu jaj, porządnie i solidnie zapakowanych (w papier, trociny i cienką bibułę). Cóż, człowieku sowiecki, jajka może i w życiu widziałeś, ale opakowanie jest ci obce (vide legendarne już karabiny na konopnych sznurach). Czwarta warstwa to oczywiście tragedia uczonego, profesora Piersikowa, stojącego naprzeciw bezdusznych biurokratów, ale i ludzkiej małostkowości, poszukiwania sensacji i rewolucyjnego łaknienia krwi, ofiary. Pozostaje punkt piąty: co jest w stanie uratować Sowiety przed obcym elementem? Nie armia, nie najsłynniejsza „armia konna” z Budionnym na czele, nie aeroplany i tanki, ale to, co ratowało ją zwykle, czyli mróz.

Pozostaje jeszcze to, co Bułhakow uwielbia, czyli diabły w ludzkiej skórze, bo inaczej nie da się opisać reportera przepytującego Piersikowa: „Spoza pleców Pankrata natychmiast wynurzył się młody człowiek z gładko wygoloną lśniącą twarzą. Zdumiewały wiecznie podniesione, zupełnie jak u Chińczyka, brwi i pod nimi ani na sekundę niepatrzące w oczy rozmówcy agatowe oczy. Młody człowiek był ubrany zupełnie bez zarzutu i modnie. W wąską i długą aż do kolan marynarkę, możliwie najszersze spodnie jak dzwon i nienaturalnej szerokości lakierowane trzewiki z nosami podobnymi do kopyt. W rękach trzymał laseczkę, kapelusz szpiczasty i notes”. [s. 26]

Bułhakow obśmiał tyle, ile mógł, a i tak dotknął tylko wierzchołka absurdu radzieckiego. Przed całkowitym skreśleniem cenzuralnym obroniło go chyba tylko to, że przeniósł akcję opowiadania w przyszłość (nieodległą, ale zawsze), osadził całość w konwencji fantastyki i ostatecznie ocalił w opowieści Związek Radziecki przed całkowitą zagładą. Przypominam, że opowiadanie liczy sto stron, a ja wymieniłem tylko kilka warstw.

Niezwykłość talentu Bułhakowa mieni się na każdej stronicy: z pozornego chaosu i braku powiązania wyłania się klarowna, iskrząca od znaczeń historia. Bułhakow, pracując na oryginalnej jak na tamte czasy fabule, atakuje zręcznie i inteligentnie. Rzeczywistość sowchozowo-kołchozowa pęka pod naporem jego wyobraźni i ukazuje to, czym Związek Radziecki był naprawdę. Ale w taki sposób, żeby jakoś oszukać cenzora i umiejętnie mrugnąć do czytelnika.

Diaboliadę ukończył Bułhakow w 1923 roku. Redaktor naczelny magazynu „Rossija” odmówił publikacji. Czy to może zaskakiwać? Absolutnie, bo Bułhakow Diaboliadą pojechał tak bardzo po bandzie, że czerwony rząd powinien go natychmiast deportować do Meksyku z wilczym biletem w kieszeni (swoją drogą, nie przestanie mnie zaskakiwać tragedia twórców przyciskanych totalitarnym butem, również tym radzieckim: gdyby uciekli, nie czytalibyśmy dzisiaj ich wyjątkowych dzieł; zostali i każdego dnia łykali gigantyczną dawkę absurdu; i byli jeszcze w stanie tworzyć, chociaż, co banalne, twórczość była zapewne jedyną w miarę akceptowaną przez władzę formą ucieczki).

Jest w Diaboliadzie coś z Kafki (machina biurokratyczna, która nie zna swoich własnych trybików, zagubiona w wytworzonym przez samą siebie chaosie, labiryntowy gmach urzędu), jest coś z Czechowa (ten sam urzędniczy potwór, tylko portretowany z poczuciem humoru), , jest z całej maści innych twórców (gałąź, z której pochodzi Bułhakow, widać wyraźnie), jest wreszcie Bułhakow ze swoim diabolicznym żartem i satyrycznym zacięciem.

Urzędnik Korotkow, referent, pewnego dnia otrzymuje niespodziewane wypowiedzenie z pracy. Jest zaskoczony, swoje obowiązki, jak sam uważa, wykonuje sumiennie i nie ma żadnego powodu, dla którego pracodawca miałby się z nim rozstać. Zaczyna więc, na własną rękę, wyjaśniać sprawę, jednak błyskawicznie okazuje się, że urząd nie jest urzędem, że jego nowy szef ma dwie postacie, że pokój skarg i zażaleń to jawna kpina, że ukradziono mu dokumenty i wszyscy biorą go za kogo innego… Ostatecznie sam dochodzi do wniosku, że najprawdopodobniej nie istnieje, a jeśli już, to ma doskonałego sobowtóra. Koledzy z pracy jednego dnia go poznają, drugiego już nie, pierwszy raz spotkana kobieta proponuje miłosną schadzkę, okazuje się, że nieszczęsny Korotkow wiódł naprawdę bogate życie, ale sam nic o tym nie wie.

To, co dzieje się z Korotkowem, było, niestety, udziałem wielu radzieckich obywateli. I samego Bułhakowa. Urząd, który nie wie kto kim jest, armia urzędników, kierownicy, prezesi, utrata tożsamości, całkowite zagubienie. Ile z tych kwestii, wyjętych z tamtej rzeczywistości, można spokojnie wstawić do naszej? Całe mnóstwo. Bułhakow, portretując tamten system, pisze w sposób uniwersalny.

A nad wszystkim unosi się zapach siarki, pozornie niewinny, ale dający o sobie znać w odpowiednich momentach (Korotkow jako zapłatę otrzymuje zapałki, które wypróbowuje i w oparach siarki zasypia, jeden z bohaterów zieje siarkowym oddechem, w półmroku urzędu pachnie siarką). No i od czasu do czasu pojawia się kot. Jest jak w Mistrzu i Małgorzacie: do rzeczywistości radzieckiej przenika piekło i sieje absolutny zamęt. Tym samym piekło, ze swoim pozornym chaosem, obnaża sowiecki, i nie tylko, absurd. I wychodzi na to, że nawet zaświaty są lepsze od radzieckiej Rosji…

One thought on “Fantastyka po radziecku (Bułhakow)

Leave a comment